To miejsce długo chodziło mi po głowie. Fabryka drutu, która działała nieprzerwanie przez ponad 300 lat – legenda wśród eksploratorów. W końcu udało się tam dotrzeć. I choć nie zastałem idealnej
kapsuły czasu, jak to bywa na zdjęciach z Internetu, to klimat był naprawdę niepowtarzalny.
Od wejścia dało się wyczuć, że miejsce już swoje przeszło. Niektóre pomieszczenia wyglądały, jakby ktoś w pośpiechu coś przeglądał – dokumenty porozrzucane, otwarte szuflady, kurz na biurkach.
W jednym z biur leżał jeszcze kalendarz z końcówki lat 2000. Maszyny w halach – ogromne, zardzewiałe kolosy – stały w bezruchu, jakby tylko czekały na sygnał, by znowu ruszyć. Było coś dziwnie domowego w tej przestrzeni. Nie czułem się jak w ruinie – raczej jakbym wszedł do miejsca, które zostało po prostu porzucone. Jakby pracownicy wyszli na dłuższą przerwę i nigdy nie wrócili. Ale wilgoć i nieład robi już swoje – w wielu miejscach sufit się zapadł, tynki odpadają, a meble pokrywa pleśń. Mimo lekkiego chaosu, miejsce miało duszę. Każdy korytarz, każde piętro, każdy zakurzony segregator opowiadał swoją historię. I choć nie wszystko było jak z katalogu „urbexowej doskonałości”, to właśnie ten autentyczny rozpad sprawił, że ta wyprawa zapadła mi głęboko w pamięć. To nie była tylko fabryka. To był kawałek historii, który jeszcze nie do końca dał się zapomnieć.
Marek Pawlicki
GALERIA ZDJĘĆ

